Westward ho!

 

Turlamy się za barką i wzajemnie pomagamy sobie w żegludze - Odzyskujemy ropę, ale mało nie tracimy kapitana - Zalety i wady jachtu wyłażą na jaw - Niespodziane skutki szarpaniny u Borowika - Pierwsze zetknięcie się z pływami - Maryla płacze rzewnymi łzami  - Stajemy w Calais- co za pływy! -Pierwsza impreza w kafejce - Le Havre i „Most na rzece  Kwai - Stajemy na kotwicy pod Cherbourgiem i mało jej nie tracimy -Barfleur- Plymouth czyli żegluga po lądzie - Powitanie Royal Navy

 

            Gdzieś po północy zostałem brutalnie obudzony ze słodkiego snu po wieczornej wachcie. Jacht kiwał się na lekkiej fali, obok nas kiwał  się nasz holownik, a jego szyper coś gwałtownie klarował w niemiecko - holendersko - angielskim volapuku. Wynikało z tego, że zabrakło mu ropy i pytał, czy nie możemy mu jej użyczyć, bo nie dopłynie do najbliższej tankstelli. Cóż było robić, zanurkowałem do maszynowni, i metodą usta - rurka zaczęliśmy ściągać ropę do kanistra i z takowego zasilać barkę. Po dziesięciu takich operacjach, szyper oświadczył, że już starczy, i pociągnął nas dalej do rzeczonej tankstelli, znajdującej się w przesmyku pomiędzy Zelandią, a Langelandem. Ostatecznie było to nam po drodze, więc po spłukaniu ohydnego smaku ropy - mogłem wpaść z powrotem w kojko.

            Po dotarciu w pobliże stacji bunkrowej, barka rzuciła hol, a my poczekaliśmy w cieśninie pętając się na foku i bezanie. Barka zatankowała, wróciła do nas i zaczęła się odwrotna operacja kanistrowego przetankowania na „Conrada”. Była o tyle przyjemniejsza, że do kanistra lało się bezpośrednio z beczek, a o tyle nieprzyjemniejsza, ze zerwał się dość tęgi wiatr i fala zaczęła nas podrzucać i tłuc o burtę barki. Cała załoga musiała chronić burtę, Dacko przerzucał pełne kanistry , i w końcu przeskoczył na rufę jachtu, o mało nie tracąc przy tym nogi przez nagle naprężoną cumę. Ratując się wielkim szczupakiem za burtę, w ostatniej chwili złapał się za latający luźno bom bezana, ocalając i nogę, i suche ubranie. Jednym słowem wszystko skończyło się szczęśliwie, zamiast ohydnej, czarnej ropy miałem w zbiorniku złociutkiego Shella, Kapitan ocalił nogę i honor, a  w sumie zyskaliśmy 120 mil w kierunku Ameryki.

            Barka zatrąbiła i poszła w swoją drogę, my postawiliśmy żagle, i dopiero teraz „Conrad” pokazał , co potrafi. Baksztagiem pędziliśmy ze dwanaście knotów, i za dwie godziny byliśmy już w Wielkim Bełcie. Ale tu zaczęły się schody - wiatr stężał do dobrej siódemki - ósemki i zaraz po wyjściu na Zatokę Meklemburską zaczęło nami nieźle miotać. Kapitan zarządził zrzucenie grota, i na foku i bezanie - schroniliśmy się za cypel Langelandu, rzucając kotwicę na spokojnej wodzie pod brzegiem. Nastąpiła ogólna radość i odprężenie, tudzież dobra kolacja, po której udałem się służbowo do swojej maszynowni. Coś tam klarowałem, gdy nagle zastanowiły mnie dziwne dźwięki, coś jakby dzwonów. Nie było to wezwanie na rezurekcję z pobliskiego kościoła, lecz dźwięk dochodził wyraźnie z achterpiku. Wylazłem na pokład, odkręciłem „wodoszczelną” klapę i zastałem achterpik pełen wody, po której pływały wesoło kanistry z benzyną do agregatów. To ujawniło immanentną wadę konstrukcyjną: zrębnice luków, zarówno afterpiku, jak i forpiku zresztą były za niskie i poprostu nie można było dokręcić szczelnie klap zejściowych. Było to dość nieprzyjemne odkrycie!

            Następnego dnia rano wiatr poddechł i ruszyliśmy na Kilonii. Wiatr zdychał coraz bardziej, i ujawniła się druga poważna wada: krótka, martwa fala rzucała nas po 50 stopni z burty na burtę, bardzo gwałtownie, w czym dopomagały tony żarcia w zenzach. Można było wyrzygać duszę! Na szczęście, uruchomiony silnik popchał nas dość szybko do wejścia do kanału, który do wieczora pokonaliśmy gładko. Jednakże gwałtowne huśtanie spowodowało też inny efekt: Trzon naszej ekipy filmowej poczuł okrutne przypadłości żołądkowe, tak że w Cuxhafen konieczna była interwencja lekarza. Ten stwierdził wysunięcie kiszki stolcowej, kiszkę wcisnął na miejsce i zalecił leżenie w domu i lekką dietę. Zapachniało katastrofą: Odesłanie do kraju bądź co bądź, reżysera - stawiało pod znakiem zapytania udział i operatora, no i przepadek sponsoringu Filmu Polskiego.

Zresztą odesłanie czy zostawienie go na miejscu w szpitalu, czy gdziekolwiek - to były koszty rzędu kilkuset marek, a cały zapas dewizowy półrocznej wyprawy to było tysiąc dolarów ( z czego połowa z Filmu ). Po gorączkowych naradach zapadła decyzja: tworzymy warunki rekonwalescencji domowej - na jachcie! Borowik ma leżeć, zwolniony z wacht, a Jasio Sauer ma zapewnić dietę. No i rejs ruszył dalej.

            W czasie postoju w Cuxhafen zdarzyły się poza tym trzy inne przypadki. Po pierwsze, na wieść o polskim jachcie w drodze do Ameryki rzuciła się miejscowa prasa. Kapitan dumnie udzielał wywiady, i rzeczywiście wywołało to duże zainteresowanie i napływ widzów. Po drugie, zjawił się bardzo miły gość - Maryla de domo Grochowska ze swym niemieckim mężem Peterem, która widząc swych najlepszych przyjaciół, i to na polskim jachcie - zalała się rzewnymi łzami ze wzruszenia. Trzeci przypadek miał zaś związek z nieznanymi nam dotąd w praktyce pływami. Do Cuxhafen weszliśmy w czasie wielkiej wody i stanęliśmy początkowo przy bardzo zatłoczonych kutrami pomostach. Szybko zorientowaliśmy się, że po przeciwnej stronie basenu jest zupełnie pusta keja, gdzie żaden z niemądrych Niemców nie cumuje, stąd szybko przecumowaliśmy w tak wygodne miejsce. Zdumiało to trochę starego Niemca, który siedząc na skrzynce, pykał fajkę. Polacy okazali się sprytni! Gdy nasz reżyser w asyście pojechał do lekarza - zamknęliśmy łajbę i poszliśmy na spacerek po porcie (Żeby wyjść na miasto, trzebaby wykupić przepustki po 1 marce za sztukę, ale kapitan chciwił) Po chwili jednak ukazał się za nami Jasiu wrzeszcząc okropnie i machając rękami. Szybko wróciliśmy i przedstawił się nam okropny widok - woda z basenu gdzieś uciekła, a nasz jacht stał twardo na kilu, i pochylał się już mocno na wodę! Sytuację uratował onże Niemiec, który wsiadł na jeden z kutrów, nacisnął starter i podszedł do nas, podając hol. Po kilku szarpnięciach ściągnął nas na głęboką wodę koło pływających pomostów. Nasza pycha została srodze ukarana!

            Z Cuxhafen wyszliśmy spokojnie na naszym motorku, i zaczął się niezwykle wytworny „joting”. Mianowacie kapitan nabył w u Zerssena kostkę bezcłowych amerykanów, i każdy z palaczy dostał swoje kilka kartonów Pall Mali, Philipów Morrisów, Lucky Strików, lub Cameli. Częstowaliśmy się wzajemnie w sposób bardzo wytworny ”Może Pall Malka”, „Ależ, proszę Morrisa” itp. Morze Północne było łaskawe, wiatr umiarkowany i ze wschodu, toteż sam nawet nie wiem, jak szybko minęliśmy Niemcy, Holandie i Belgię, zawijając na koniec do Calais.

            Było trochę komeraży z francuskimi urzędnikami, którzy jakoś głupio pytali się o jakieś wizy (mieliśmy tylko amerykańskie), lecz przezornie nie pokazaliśmy naszych paszportów, na których widniały również napisy cyrylicą, lecz książeczki żeglarskie Polskiego Związku Żeglarskiego, czyli „Yachtsmen Books”

Po dłuższych korowodach, zostaliśmy na noc w awanporcie, lecz do miasta mogliśmy wyjść. Ten sam numer. z książeczkami powtórzyliśmy jeszcze pięciokrotnie, i tylko raz bez skutku. To był rok 1958 i dalekomorska żegluga jachtowa była całkowitą nowością i poważnym zaskoczeniem dla służb celnych, imigracyjnych i jakich tam jeszcze.

             Było już ciemno, ale przy rynku palił się radosny neon „Cafe”, i tam też  wylądowała wkrótce cała załoga. Wino okazało się dość dostępne dla naszych jednodolarowych diet, toteż  śpiewane party, podlewane przez bardzo uroczą patronkę przeciągnęło się głęboko w noc.

            Skok pływu w Calais przekroczył nasze doświadczenie z Cuxhafen o dobre cztery metry. Zabawne było oglądać na wysokości krawędzi nabrzeża to saling bezana, to sterczącą na metr burtę jachtu. Po południu następnego dnia ruszyliśmy dalej na zachód i dopłynęliśmy bezboleśnie do Le Havre. Tym razem władze francuskie nie zawracały sobie nami głowy.

            Wrażenie z miasta było nieciekawe, dzielnice portowe zrobione na płasko licznymi nalotami alianckimi były odbudowywane metodą getta warszawskiego: Usunięto ruiny i postawiono nowoczesne pudełka bloków mieszkalnych. Nie było w tym nic ślicznego, za to znajdowało się tam kino, w którym grano, rewelacja!, „Most na Rzece Kwai” Odżałowałem swego dolara (jednego z pięciu) na jego obejrzenie!

            Po dniu pobytu ruszyliśmy dalej na zachód, kierując się na Cherbourg. Była piękna pogoda, ale pamiętnych z „D-Day” normandzkich plaż nie widzieliśmy, były za daleko. Za to przylądek Barfleur, który ukazał się przed nami, pomimo 4- 5 węzłów jakoś nie chciał się przybliżyć, a potem zaczął się nawet dość szybko oddalać. Po zmierzeniu głębokości naszą poczciwą ołowianką, (było około 20 metrów) zdecydowaliśmy się na rzucenie kotwicy. Kotwica zadziałała, i kadłub jachtu zaczął opływać wartki prąd o prędkości około 7 węzłów! Innymi słowy, zastosowaliśmy „żeglugę galarową”, o której wyczytałem w jakiejś starej locji. Mianowicie na Kanale pływały dawnymi czasy galary, których jedynym napędem były właśnie prądy pływowe. Płynęły one z korzystnym prądem, a gdy się odwracał, przeczekiwały go na kotwicy. Jednym słowem zastosowaliśmy  starodawny sposób w nowoczesnej  żegludze, i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że nasza patentowa windka  kotwiczna nie była w stanie wyrwać żelazka. Trzeba było zastosować dodatkową siłę dźwigającą poprzez szybkie przemieszczanie się załogi z dziobu na skraj rufy, no i po półgodzinnej szarpaninie udało się! Ale zaufanie nasze do  patentu kotwicznego spadło do zera.

            Wiatr zmienił się na zachodni, i było jak w piosence -  „Wiatr szarpał żagle tam i sam, noc była pełna grozy”, gdyż wymijaliśmy w lekkiej mgiełce około dwudziestu różnego kalibru statków. Rankiem ze zliczenia wyszło nam, że za pół godziny wyjdziemy na „Byczy Łeb”, czyli Beachy Head. Ale mijała godzina za godziną, już od pewnego czasu płynęliśmy po lądzie, który wszelako był niewidoczny. Minęła jeszcze godzina i przy żwawej czwórce z SW, ktoś przytomnie spojrzał za rufę i naiwnie zapytał „A co to za pała sterczy za nami?” Przez lornetkę pała okazała się być latarnią Eddystone Rock, przed wejściem do Plymouth. Przez noc i pól dnia prądy wypchnęły nas przynajmniej dziesięć mil morskich na S, i cofnęły o dobrych piętnaście na E! Cała nasza wiedza nawigacyjno - zliczeniowa okazała się być do kitu, no ale jednak trafiliśmy i pięknym baksztagiem „Conrad” wpadł na redę Plymoucką. Ołowianka wykazała nie więcej jak dziesięć metrów i dno muliste, toteż rzuciliśmy kotwicę.

            Z głębi portu wyprysnęła kierując się wyraźnie w naszą stronę duża, szara motorówka. Ogarnęły nas złe przeczucia, Anglicy okazali się czujniejsi, niż bałaganiarskie Żabojady, i zaraz nas wywalą z portu. Obawy potwierdzała elegancko ubrana postać ugalonowanego oficera, stojącego na mostku. Biała czapa z kapustą, białe rękawiczki i szpadą u boku nie wróżyła nic dobrego. Wywiesiliśmy obijacze, ale motorówka stanęła zgrabnie longside, przytrzymywana na bosakach przez marynarzy na dziobie i rufie. Oficer wkroczył na nasz pokład, a Kapitan zaprosił go szerokim ruchem ręki do messy, gdzie na stole leżał już nasz dziennik pokładowy, lista załogi i komplet „Yachtsmen Boks”.

            Oficer zszedł zgrabnie po stromej zejściówce, i nawet nie zaczepił się szpadą. Usiadł za stołem, i nie spojrzawszy na papierzyska powiedział:

            „Royal Navy ma przyjemność powitać Panów i w jej imieniu pytam, w czym możemy Panom pomóc”

To była bomba! Jasio błyskawicznie podał na stół przygotowane kanapki, wjechało pół litra i popitek i atmosfera zrobiła się z miejsca szalenie przyjemna. Każdy, który znał nieco język Szekspira, opowiadał o naszej wyprawie, jachcie, jego nazwie (niestety oficer nie wykazał się głęboką znajomością literatury angielskiej i stąd „Joseph Conrad” niewiele mu mówił). W międzyczasie ja z Jasiem założyliśmy freundschaft z bosakowymi. Okazali się niezwykle zgranym zespołem. Podane pół litra powędrowało pod pokład, gdzie odbyła się błyskawiczna konsumpcja przez resztę załogi, potem szybko zmieniono bosakowych, którzy zniknę li pod pokładem i wrócili lekko zaczerwienieni, ale okazało się, że  z luku maszynowni wyjrzało moje angielskie alter ego - cóż robić, wiedziony solidarnością motorzystów - podałem następną butelkę. W ten sposób marynarzom czas się nie dłużył, i kiedy oficer po pół godzinie na nieco chwiejnych nogach, tym razem zaczepiając szpadą o luk wszedł  na swój pokład, nic nie wskazywało na jakieś uchybienia regulaminowe. Zapuściłem „Callesena” i za motorówką popełzliśmy w głąb zacisznego portu. I tyle było formalności.

            Pobyt w Plymouth trwał półtora dnia. Mieliśmy mnóstwo wizyt miejscowej Polonii, m.in. bosmana z „Błyskawicy”, który osiadł tu po wojnie. Zjawiła się i prasa, więc następnego dnia mieliśmy i niezłe publicity. Dobraliśmy wodę, i serdecznie żegnani, ruszyliśmy śladem Sir Francisa Drake. Był to naprawdę przyjemny pobyt!

            Możnaby zapytać, że skoro byliśmy tak opóźnieni ( był już    września, a deadline uroczystości w Jamestown był w końcu października), a przed nami był Atlantyk, po jakiego grzyba przystawaliśmy w skądinąd bardzo przyjemnych i ciekawych portach, zamiast pruć na Zachód ile żagle wyskoczą. Sądziłem, że to upór Kapitana, który ściśle wypełniał marszrutę ustaloną w pierwotnych założeniach rejsu. My, załoga AZS nie narzekaliśmy, filmowcy tudzież. Właściwie powinni być zaniepokojeni Delegaci PZŻ, ale jakoś siedzieli cicho. Tymczasem, jak w tragedii greckiej zaczął się właśnie dopełniać los rejsu, Kapitan bowiem przez pocztę słał z każdego portu do kraju sygnały, co ma zrobić z nimi właśnie. Wysłanie Delegatów do kraju z  Europy zachwiało by naszymi finansami, ale było jeszcze możliwe. Stąd „portowa marszruta” miała swój, chwilowo nam nieznany  podtekst. Po Plymouth była przed nami Wielka Woda, z ewentualnym przystankiem na Maderze.

 

 

Wielki Rejs Josepha Conrada

Westward ho

Droga na Południowy Zachód

Niesławny powrót