Droga na Południowy Zachód

 

Biskaje nie tak groźne - Triumf nawigacji - Cabo di Roca -Lizbona i jej atrakcje - Przyjaźń Polsko-Amerykańska - Pędzimy na Maderę i trudności formalne - Zdalne sterowanie działa - Nieudany desant na Ilha Desertas - Sztorm pędzi nas do Afryki - Spotkanie w Agadirze - Wleczemy się do Casablanki - Koniec rejsu

 

            Po wyjściu z Plymouth , z pewną taką nieśmiałością, zanurzyliśmy się w Zatokę Biskajską. Był już wrzesień, można było się spodziewać sztormów z zachodu, stąd staraliśmy się wyjść możliwie daleko na zachód. Ponieważ wiało z S, pełny bejdewind umożliwiał realizację tego zamierzenia, choć przebiegi dobowe nie były nadzwyczajne z powodu słabej siły wiatru. Po trzech dniach żeglugi, Kapitan uznał, że możemy sobie pozwolić na zmianę halsu, szczególnie że wiatr wykręcił na SSW, choć był nadal słaby i tak już pozostało przez całe dwa tygodnie. Chodziliśmy regatowo „za wiatrem”, starając się trzymać najkrótszej drogi na Maderę. Pomijając słaby postęp w zamierzonym kierunku, było cudownie. Ogromny rozkołys wielkiej fali powodował, że jacht łagodnie ślizgał się po jej łagodnych zboczach, nocą straszyły nas delfiny podpływając tuż do burty i sapiąc dawały wspaniałe nurki pod kadłubem, zostawiając za sobą fosforyzujący kilwater. Pod rufą pojawiały się dorodne okonie, których cztery ustrzelił z kuszy Kapitan, ale najlepszy połów udał nam się poprzez wymianę handlową z bretońskim kutrem, z którego przerzucono nam kilkanaście dużych ryb z skromne pół litra. Nasza radiostacja która nie zapewniała niestety żadnej łączności z krajem, ani z kimkolwiek innym już od Cuxhafen, miała jednak  dobry odbiornik, w którym pojawiły się nader dziwnojęzyczne stacje. Ze wszystkich płynęły do nas canneński hit Domenica Modugno „Cantare oo, volare oooo, nel blu, dipinto , di blu”, natomiast zapowiedzi brzmiały bardzo egzotycznie, jakby nieco z litewska. Dopiero później okazało się, ze jest to zwykły portugalski!

Nasz radiotelegrafista Zając starał się coprawda nawiązać jakąś łączność z krótkofalowcami i jego monotonne pokrzykiwanie „Si kju tuenty, si kju tuenty, mobile polisz radistejszen „Joseph Conrad” trwające początkowo po kilka godzin dziennie, zostało skrócone do dyżurnych minut z uwagi na brak odpowiedniej reakcji w eterze. Stąd coraz większą cześć czasu naszej ułomnej elektroniki zaczęła zajmować jednostronna więź z Domenico .

            Przez cały czas trud nawigacji spoczął na mych skromnych barkach. Jeżeli z określeniem długości geograficznej było trochę słabowato, szerokość łapałem sekstantem bezbłędnie. Czternastego dnia żeglugi, schodząc z wachty o północy, oświadczyłem pewnie, że za cztery godziny powinniśmy zaoczyć światła najdalej wysuniętej na zachód latarni morskiej Europy, Cabo di Roca. Pomimo, że po wyżej wymienionych godzinach należało mi się jeszcze drugie tyle snu porwałem się, i patrzcie! Nad horyzontem mignęło światło, które było właśnie tąże Cabo di Roca! Z wielkiej radości i triumfu, nie poszedłem już spać!

            Rankiem byliśmy  tuż przy skalistej wysepce, na której stała latarnia. I przy pięknej pogodzie dobiliśmy do malutkiej przystani, i stanęliśmy po 17 dniach żeglugi na stałym lądzie. Latarnia była bezobsługowa, toteż żadnych przedstawicieli krwawego dyktatora Salazara. ani żadnych innych nie było - portugalskie były tylko liczne ptaszyska, ale nas się nie czepiały. Po godzinie ruszyliśmy dalej na południe.

            Noc była piękna i ciepła, ale dookoła zagęścił się bardzo ruch statków, powstała taka kołomyjka, jak na Kanale La Manche. Z lewej za lekką mgiełką czernił się ląd, wyglądający podejrzanie blisko, na szczęście rankiem okazało się, że to sześćsetmetrowe góry, i są od nas o dobrych dziesięć mil, a znajdujemy się akurat naprzeciw ujścia Tagu. I wtedy Kapitan, ku powszechnemu entuzjazmowi ogłosił, że wejdziemy do Lizbony!

            Z banderą PZŻ dumnie powiewająca na bezanie minęliśmy starożytny zamek w Bélem, i wpłynęliśmy do pierwszego po drodze basenu, gdzie stały jachty. Minęła godzina, dwie i nikt się nami nie interesował. Trudno, nie chciała góra do Mahometa, pojechał Kapitan szukać jakiś władz, żeby nas przyprawiły. Oczywiście powtórzył stary numer z kopią listy załogi i książeczkami żeglarskimi PZŻ. Jakoś długo nie wracał, ale na nabrzeżu pojawił się dziwnie umundurowany osobnik. Wierząc w powodzenie  misji Kapitana, Leśniewicz (operator) z Borowikiem (reżyserem), wytaszczyli z bączka swoją „Lambrettę” i zaczęli wyładowywać ją na nabrzeże. Osobnik zaprotestował w jakimś miejscowym języku, machając obficie rękoma.

Wywiązała się dyskusja, gdyż Witek , usiłując się porozumieć rozpoczął poliglotyczne łamańce w stylu „Speak English?”,”Sprechen sie Deutsch?” Parlez vous Francais?” („Gawaritie pa ruski” nie powiedział). Facet powtarzał „Douane, douane” i Lambretty nie puszczał. I wtedy Witek przeżegnał się i rzekł ”Pater noster, qui est in caelis, fiat voluntas tua”. Celnikowi gęba się rozjaśniła i wykrzyknął „Polacco, katoliko!”i już wyładunku nie wzbraniał. Na to pojawił się Kapitan z facetem, który okazał się shipchandlerem, skierowanym do obsługi naszych zamówień. Ten pogadał z celnikiem, i już wszystko było OK. Okazało się, że nieszczęśni urzędnicy portugalscy, nie wiedząc, co z nami zrobić, wydali poprostu jednorazowe przepustki za umiarkowaną cenę, i tak Lizbona stanęła przed nami otworem. Filmowcy porwali swój sprzęt i pomknęli w miasto (wyszedł z tego krótkometrażowy, kolorowy film „Przechadzka po Lizbonie), my partiami też ruszyliśmy w miasto. Miałem jeszcze własne półtora dolara, i okazało się to potencjalną fortuną. Jeden dolar równał się 27 escudos, „Vino tinto” stało 4 escudos za litr!

Lizbony opisywać nie będę, można o tym poczytać w każdym Bedekerze, ale była piękna i zupełnie nie zbomardowana. Żadnych ruin!

            Wieczorem wylądowaliśmy  w knajpie „Pod żagielkiem”. Szafa grała, dziewczyny siadały wdzięcznie na kolanach, ale moją główną walutą był karton amerykanów (wartość: 12 escudos paczka), które szczodrze wsadzałem za dekolty ku powszechnej uciesze. (Niestety, mój dolar musiałem zostawić wraz z piekielnie bolącym zębem u dentysty). Stąd  nie mogłem skorzystać z kuszących propozycji (100 escudos). Niemniej zabawa była przednia!

            Następnego dnia załatwiłem ważny zakup techniczny - nowe pierścienie do benzynowych agregatów prądotwórczych, z których jeden właśnie „wysiadł”. Nie wspomniałbym o tym, gdyby nie moje bezgraniczne zdumienie, w które wprowadził mnie nasz schipchandler. Zaprowadził mnie do sklepu prowadzącego przedstawicielstwo „Evinrudge”, wymieniłem  nazwę i model agregatu, ekspedient poszperał na półce pod sufitem i znalazł właściwe pierścienie! Do amerykańskiego agregatu z 1944 roku! Jednak co firma, to firma, a dla przybysza z za „Żelaznej Kurtyny” było to objawienie!

            Nasz pobyt w Lizbonie przedłużył się o jeden dzień, a to za sprawą Amerykanów. Nie były to knowania CIA, lecz załoga brygantyny stojącej w tym samym basenie. Był to dawny statek pilotowy z Ijmuiden, przerobiony na żaglowy jacht, obecną własność jakiegoś pisarza z USA, który trzymał go w Lizbonie, z uwagi na taniość postoju i utrzymania czteroosobowej załogi, studentów ( w tym jednej kobiety i inżyniera - Japończyka). Pisarz widocznie dużo pisał, więc nie miał zbyt wiele czasu na żeglowanie i Amerykanie nudzili się jak mopsy. Stąd ceremonialne zaproszenie na małe „co Bozia da”. Bozia dała whisky i dużo coca-coli, którą użyliśmy en naturél, a także w formie „Cocktailu Mołotowa”, to jest fifty - fifty z polskim spirytusem. Mieszanka ta była dość wybuchowa, i stąd opóźnienie.

            Jacht ten nosił nazwę „Albatros”, i z wielką przykrością w kilka lat potem przeczytałem

w prasie notatkę, że zaginął wraz z całą załogą gdzieś w rejonie Karaibów. Była to już inna załoga i inny właściciel, ale przykrość była duża.

Po wyjściu z Lizbony ”Conrad” wziął kurs prosto na Maderę. Odległość pięciuset mil pokonaliśmy w pięć dni, przy naogół korzystnych, lecz zmiennych w sile wiatrach. Na jednej z moich wacht padł rekord przebiegu - w cztery godziny log nabił prawie pięćdziesiąt mil!. O określonej godzinie i we właściwym miejscu (genialna nawigacja!) pokazała się wyspa Porto Santo, a za nią właściwy masyw Madery. Po opłynięciu  wysokich urwisk, pokazała się płytka zatoka, z krótkim falochronem osłaniającym jej część - port Funchal. Zacumowaliśmy przy jego wewnętrznym końcu, przed małym okrętem wojennym.

            Tym razem numer z „Yachtsmen Books” nie zadziałał. Zjawił się momentalnie ważny policjant z jakimś jeszcze ważniejszym cywilem, domagając się paszportów. Trzeba je było wyciągnąć. Cywil długo je oglądał w milczeniu, które usiłowała przełamać Teresa, zwracając uwagę, że mamy wizy amerykańskie. Urzędnik prawie się oburzył i rzekł „Ale tu jest Portugalia!”. Ten wyraz lokalnego patriotyzmu wasalnego zakładnika wszechpotężnego Wielkiego Brata Światowego Imperializmu bardzo mnie rozśmieszył, jednakże grzeczność nie pozwoliła mi tego głośno wyrazić. Również tłumaczenie, że w Lizbonie nie czyniono nam trudności okazało się bezskuteczne. Przestało nas to dziwić, gdy dowiedzieliśmy się, że na Porto Santo znajdował się główny mamer dla politycznych wrogów Salazara. W rezultacie, po długich targach, Władze wyraziły zgodę na to , aby kapitan w asyście dwóch ludzi (okazali się nimi nasi filmowcy) udał się do Kapitanatu po pocztę i na pocztę, celem nadania telegramów i listów, a nam po uzupełnieniu wody, nakazano stanąć na redzie na kotwicy. Morze było spokojne, ale nasze nastroje były minorowe, wszyscy bowiem cieszyli się myślą, że uda nam się wyjść na ląd, a nawet przenocować, choćby i w krzakach gdziekolwiek, byle poza tą cholerną łajbą. Zaczął bowiem dawać się nam we znaki kolejny jej mankament - zupełny brak wentylacji wewnątrz jachtu, co przy wodzie  o temperaturze plus dwadzieścia pięć i nieco wyższej temperaturze powietrza czyniło w pomieszczeniach łaźnię fińską. Wzięcie głębokiego oddechu przed skokiem przez Ocean było nam bardzo potrzebne, i nie zostało dane!

            Rankiem wielką atrakcję sprawiła ogromna latająca łódka, był to znany mi z „Kriegsflugzeuge” Shrot Sunderland, lądujący ze straszliwym szumem na zatoce. Samolot ten utrzymywał regularną komunikację pasażerską z Lizboną. Był, jak się to okazało w miesiąc później, jeden z ostatnich momentów do oglądania tego widowiska, gdyż w kolejnej podróży samolot ten się gdzieś rozbił po drodze (przeczytałem o tym we francuskiej gazecie w miesiąc później).

             Kapitan z filmowcami popłynął bączkiem na brzeg, i po trzech godzinach wrócił i czemprędzej zwołał zebranie załogi:

            „Otrzymaliśmy telegram z kraju” - oświadczył- „Płyniemy do Casablanki, skąd Delegaci PZŻ udadzą się do kraju. Nasz udział w uroczystościach 350 -lecia Polonii jest odwołany”.

            Nastąpiła ogólna konsternacja, ale pomysł był chwytny. Delegaci poczuli się dowartościowani, że Kraj o nich pamięta, Dacko był zachwycony, że się ich pozbędzie, my, reszta załogi w cichości ducha też - pobyt dziewięciu osób w ciasnym wnętrzu zaczął już nam potężnie doskwierać. Wstąpił w nas nowy duch, i na złość zadufanym Portugalczykom postanowiliśmy wylądować na trzeciej, niezamieszkałej wyspie archipelagu, Ilhas Desertas, gdzie, jak donosiła locja, żyje tylko trochę górskich kóz. Wyspy te, leżące o kilkanaście mil na wschód od Funchalu wyglądają trochę, jakby Giewont postawiony w wodzie. Niestety, jedyne miejsce, gdzie można do nich przybić, znajdowało się po nawietrznej i dość spora fala ostudzała nasze eksploaratorskie zapały. Przepłynęliśmy wobec tego poprzez przesmyk pomiędzy dwiema wyspami, biorąc kurs na wschód do odległej o 500 Mm Casablanki. Zajęło to nam, jak się później okazało, aż 17 dni! Stało się tak z powodu coraz silniejszego sztormu, wiejącego z północy. Na zarefowanym bezanie i małym foku ”Conrad” pędził jak koń wyścigowy, pokonując po 30 - 40 mil na wachtę, tyle, że trochę na południe od Casablanki, i w takim tempie, już po trzech dniach ukazały się naszym oczom góry Atlasu. Późnym wieczorem, wpadliśmy jak furia na spokojne wody zatoki Agadirskiej, zasłonięte od wiatru kilkusetmetrowej wysokości cyplem. Można było rzucić kotwicę i spokojnie pójść spać!

            Pogodny poranek odsłonił nam leżące  w odległości mili wysokie góry, i szosę biegnącą po wyrąbanej półce zbocza, po której od czasu do czasu przejechał jakiś samochód. Afryka okazała się być dość cywilizowana, stąd Kapitan i dwóch członków załogi działo płetwy i gogle i chlupnęło w wodę, celem zdobycia tego kontynentu. Za parę minut gramolili się na przybrzeżne głazy, i wtedy na szosie zatrzymał się samochód, z którego wysiadł jakiś facet, kierując się w ich stronę. Jednocześnie z południa nadleciała awionetka i zrobiła koło nad jachtem. Sprawa zaczęła wyglądać niedobrze - wyglądało na to, ze miejscowy WOP był czujny, i oto zostaliśmy rozpoznani i przyłapani. Tymczasem facet, po krótkiej dyskusji z naszym desantem, wrócił do samochodu i ubrany w kąpielówki chlupnął z naszymi do wody, kierując się do naszej burty. To było coś nowego, tak wykształconych funkcjonariuszy i kontroli funkcjonariusza „z wody” jeszcze nie mieliśmy... Desant wraz z facetem zgodnie dopłynął do burty i ..... okazało się, że nie jest to żaden WOP, lecz zupełnie prywatny facet, miłośnik akwalungów, który widząc na brzegu trzech facetów w płetwach poprostu chciał obejrzeć ich sprzęt! Błyskawicznie zawarta znajomość przekształciła się w gorącą przyjaźń, która zaowocowała niesłychanymi korzyściami. Młody ten człowiek, syn właściciela dużej firmy przewozowej w Marokku jechał na wakacje, zachęcił nas do zawinięcia do odległego o dziesięć mil na południe Agadiru, obiecując wypłynąć nam naprzeciw motorówką, co też bardzo się przydało, gdyż na samym podejściu podniosła się dość gęsta mgła. Wpłynęliśmy do obszernego i nowoczesnego basenu portowego, cumując przy pustym nabrzeżu i rozpoczęło się wieczorne party ze śpiewami i konsumpcją wina, dostarczonego przez Jeana. Dodatkowe zachwyty ogarnęły też Hazaja (Zająca), gdyż udało mu się nawiązać łączność  z krótkofalowcem, jak się okazało, miejscowym Francuzem.

             O wczesnym poranku siadłem sobie z gitarą na rufie podśpiewując jakąś szantę, gdy pojawił się na nabrzeżu elegancko wyglądający starszy pan. Obejrzał dokładnie jacht, chwilę zadumał się nad banderą i po przeczytaniu napisu na pawęży, zapytał mnie najczystszą polszczyzną:

            „Panowie z AZS-u, z Warszawy, tu w Afryce?”

            „Tak, w drodze do Ameryki zapchał nas tu sztorm” - odparłem

            „ A czy Panowie znacie pana Szwykowskiego?” - uszczegółowił Pan.

            ”A którego, Ojca czy syna Jana?” odpowiedziałem pytaniem na pytanie ”Bo Ojca to ja nie znałem, a Bul prowadzi akurat AZS-owski rejs na „Szkwale„ po Bałtyku. A drugi kapitan, Żychiewicz, o ile wie, też przedwojenny AZM-owiec płynie teraz do Islandii”

            „Pozwoli Pan, ze się przedstawię, Wieleżyński jestem”

            To było niesamowite spotkanie. Bracia Wieleżyńscy, starzy AZM-owcy i towarzysze przedwojennych rejsów właśnie ze Szwykowskim i Żychiewiczem po przebyciu wojny na Zachodzie, odnaleźli się i osiedlili w Marokku, właśnie w Agadirze i stanowili już resztówkę sześćdziesięcioosobowej Polonii, która tu osiadła. Nadzór nad budową nowoczesnego portu, z falochronami, nabrzeżami i z piękną halą rybną pod żelbetową kopułą sprawował nie kto inny, jak bohaterski dowódca obrony Helu w 1939 roku, admirał Unrug, już niestety nieobecny w Agadirze. Mieliśmy wspominków całe trzy dni, plus dostęp do łazienki, a ja, przy rozstaniu dostałem niesłychaną pamiątkę - przedwojenny śpiewnik żeglarski AZM-u, który przebył burzliwą drogę życiową jego właściciela.

            Miasto rozbudowywało się szybko i nowocześnie, awansując do roli dużego kurortu, wykorzystując wspaniały, łagodny klimat i szerokie, piaszczyste plaże. Wyprzedzając kalendarz, w parę miesięcy później, poszło niestety w ruinę, grzebiąc kilkuset mieszkańców wskutek silnego trzęsienia ziemi, ale port ocalał. Hala rybna popękała, ale nie zawaliła się. Nasi przyjaciele mieli szczęście, właśnie wyjechali z Agadiru!

            W międzyczasie filmowcy z Jeanem odbyli kilkusetkilometrowy wypad w interior, a ja za całe 1800 FR nabyłem u Araba piękny, skórzany puf, zbijając cenę z początkowych 3000. Dopiero w Casablance na suku stwierdziłem, ze i kupiec zrobił interes, bo takie same pufy kosztowały tam 1200!

            Serdecznie żegnani, ruszyliśmy na Casablankę. Te marne 240 mil wlekliśmy się przez czternaście dni, wiał słaby wiatr z północy, i z tegoż kierunku płynął z prędkością jednego węzła zimny prąd kanaryjski, i co uhalsowaliśmy przy silniejszych podmuchach. to zjadał monotonnie płynący prąd. Z westchnieniem ulgi wtoczyliśmy się za olbrzymi falochron i burcząc motorkiem dopchaliśmy się w koniec portu, w towarzystwo kotwiczących tam kilku jachtów. Kotwica z hurgotem wpadła w wodę, i tak się zakończył nasz rejs. Ale w tym momencie jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.

 

Wielki Rejs Josepha Conrada

Westward ho

Droga na Południowy Zachód

Niesławny powrót