Krzysztof Jaworski

Wielki Rejs "Josepha Conrada"

 

Idea resju -Quadrumvirat sponsorów - Na Stoczni Północnej -  Chrzest jachtu - Słowo o załodze - Ostatnie przygotowania - Huśtawka nastrojów - płyniemy , albo nie - Przełamujemy złą passę rejsem do Świnoujścia - Żegnaj Ojczyzno!

 

         Na początku 1958 roku znalazłem się na wyżynach mojej żeglarskiej kariery. Zdałem egzamin kapitański i nawet potrafiłem z dość dużą wprawą posługiwać się sekstantem. W tajniki nawigacji wprowadzał mnie sam kapitan. Pierzyński, Autor podręcznika nawigacji, kolega po żaglu z "Arki". Miałem za sobą, jak na te czasy dość duży i tym razem już nie oszukany staż morski, zdobyty w "Skaw Race", w rejsie "Jaskółką" do NRD no i w regatach morskich. Jako komandor Jacht Klubu AZS w Gdańsku, i członek żeglarskich władz AZS liczyłem się w tak zwanych gremiach. Nic też dziwnego, że pomysł tandemu Bogdan Dacko - Teresa Dudzic, aby dokonać pierwszego po wojnie rejsu za Atlantyk, wykorzystując budowany jacht "Joseph Conrad" w martwym sezonie na Bałtyku padł na podatną glebę i entuzjastycznie włączyłem się w jego realizację.

         Pierwotnym, no i najważniejszym patronem naszego rejsu był Zarząd Główny AZS, który nie tylko użyczał nam jachtu i środków na jego wykończenie, lecz również pewną stosunkowo niewielką kwotę na sam rejs. Perswazja Teresy, pracowniczki Zarządu, lecz i mającej znaczne osiągnięcia sportowe żeglarki odgrywała tu czołową rolę, również Bogdan, który osiągnął stopień kapitana żeglugi jachtowej miał dużą siłę przebicia w AZS-owej wierchuszce. Był też człowiekiem bywałym zagranicą, bo brał udział w regatach samotopków w ..Jugosławii. Podstawową ideą  którą wmówili Zarządowi Głównemu było wykorzystywanie jachtów w zimie, no i sława mołojecka Pierwszego Rejsu za Atlantyk. W owym czasie to była rewelacja, było to jeszcze przed wielkimi rejsami Chichestera, o regatach przez Ocean nikomu się jeszcze nie śniło na świecie, a co dopiero w Polsce!

         Plan rejsu był początkowo dość prosty: mieliśmy wypłynąć w lipcu, no może w sierpniu, przeskoczyć Biskaje jeszcze przed rozpoczęciem się jesiennych sztormów, spłynąć na południe i z passatem przejść na drugą stronę Oceanu, popętać się po Karaibach i wrócić wiosną do domu. Taki sposób eksploatacji kosztownego jachtu przez okrągły rok wydawał się mądrą innowacją dla ubogiego AZS.

         Aby uatrakcyjnić ideę rejsu, nasi organizatorzy dogadali się z Wytwórnią Filmów Dokumentalnych w Warszawie, która wniosła "wkład dewizowy" w wysokości tysiąca dolarów i nieco złotówek, w zamian za dwa miejsca dla reżysera i operatora, którzy mieli wykonać mnóstwo  egzotycznych filmów, ze szczególnym uwzględnieniem świeżo rewolucyjnej Kuby.

         Decyzja o włączeniu się niosła pewne dość przykre konsekwencje - musiałem zwolnić się pracy, gdyż na dziewięciomiesięczny urlop nawet życzliwy mi Kazio nie mógł się zgodzić - no ale trudno, podanie  o zwolnienie się z pracy złożyłem, i już nic nie stało na przeszkodzie, aby stanąć do roboty, a było jej huk. "Joseph Conrad" , po wykupieniu przez Zarząd Główny jego kadłuba ze Stoczni Gdańskiej poszedł na wyposażenie do Stoczni Północnej. Do wykończenia były roboty stolarskie, trzeba było położyć jakiś pokład, gdyż stanowił on na razie gołą blachę. Jacht miał już zamontowany silnik, choć dwudziestokonny dwucylindrowy "Callesen" można by nazwać co najwyżej silniczkiem. Mój przydział, to był właśnie on - i tak awansowałem natychmiast na Chiefa - Mechanika. Była to z mej strony wielka bezczelność, bo na silnikach, a tym bardziej na dieslach znałem się, powiedzmy- literaturowo. Ale pozostali znali się jeszcze mniej.

         Ci pozostali, to byli w kolejności: Bogdan Dacko, który robił za Głównego Szefa i kapitana, choć, jak się szybko okazało, powinien mieć przynajmniej tytuł Admirała. Szefem organizacyjnym była nasza jedynaczka, Teresa Dudzic, sternik morski i pracownik Zarządu Głównego AZS. Na kucharza zgodził się Jasio Sauer, w tym czasie też sternik morski i kolega z Jacht Klubu AZS w Gdańsku a wreszcie Czesio Zając, sternik morski, ale krótkofalowiec - amator. Na tym kończyła się "morskaja bajewoja komanda", gdyż teraz rozpoczynała się część sponsorska, to jest Film Polski, reprezentowany przez reżysera Borowika z Wytwórni Filmów Dokumentalnych oraz Witka Leśniewicza - operatora. Teoretycznie stanowili oni integralną część załogi, ale oczywiście wiadomym było, że przynajmniej w początkowej fazie rejsu będą jej częścią pomocniczą.

         Drugim, niejako przymusowym sponsorem, stał się Zarząd Główny Polskiego Związku Żeglarskiego, który wzamian za Wysoki Patronat, dołożył jeszcze dwóch członków załogi, a to, nawet prawdziwych kapitanów jachtowych - Szelestowskiego i Zdzisia Michalskiego, czyli t.zw "Kaktusa", z Gdańska, którego nie należy mylić ze Zdzisiem Michalskim, który był Michalskim ze Szczecina. Łącznie było nas dziewięcioro, dodajmy, trochę od Lasa i od Sasa. Jeżeli my, to jest część AZS- owska znaliśmy się z licznych obozów, czy regat, to pozostała czwórka stanowiła tabula rasa. Miało to się później odbić poważną czkawką.

         W tym miejscu konieczne jest wyjaśnienie tego skomplikowanego sponsoringu, bo był jeszcze jeden sponsor - Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Taką okazję, jak rejs polskiego jachtu za Atlantyk postanowiono wykorzystać politycznie - mieliśmy popłynąć na 350 - lecie Polonii w Stanach Zjednoczonych. Ktoś mianowicie dogrzebał się w historycznych przekazach, że w pierwszej osadzie Europejczyków w Ameryce Północnej, w Jamestown, była spora grupa rzemieślników z Polski! Miała się odbyć wielka feta, no i dzielni żeglarze z gomułkowskiej Polski to by była dopiero atrakcja!  W tym momencie zrobiła się z ciekawego rejsu wielka oficjałka. A jak reprezentacja Polski, no to bez Zarządu Głównego PZŻ nie mogło się obyć. Jednym słowem, przybyło zadań i załogi, a takowa została też odpowiednio umundurowana. Wszyscy zafasowaliśmy paradne mundury i czapy z kapitańskimi kapustami, ale z paskami na rękawach w kolorze czarnym, według przedwojennego wzoru PZŻ. Pomimo jednolitego umundurowania, załoga różniła się statusem socjalnym. My, to znaczy AZS, staliśmy się na czas rejsu bezrobotnymi, filmowcy mieli delegację, bo byli w pracy, natomiast Delegaci PZŻ mieli "bezpłatne urlopy z pracy do celów sportowych", lecz o ściśle określonym terminie powrotu do swych miejsc zatrudnienia. My płynęliśmy dla przyjemności i przygody, filmowcy mieli zrobić dużo ciekwych filmów, natomiast DELEGACI PZŻ mieli reprezentować godnie i samolotem wrócić do kraju. Ten nierówny status niósł w sobie zarzewie konfliktów, lecz chwilowo nikt się tym zbytnio nie przejmował - za dużo było roboty z jachtem.

         Zaokrętowaliśmy się na jachcie na Stoczni Północnej, gdzie pospiesznie zamontowano silnik i trwały roboty malarsko - montażowe. Razem z nami zamieszkała też  jachcie wymokła blondyna, pracownica stoczni którą dbały o postęp robót emablował nasz kapitan. Postęp więc był widoczny, a trzeba się było sprężać, bo odgórnie zadekretowano Chrzest Jachtu, którego miała dokonać pani Eugenia Krasowska Wiceminister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, w towarzystwie Samego Stefana Jędrychowskiego,  Przewodniczącego Komisji Planowania w owym czasie wicepremiera zresztą. ZG AZS szarpnął się nawet na butelkę autentycznego francuskiego szampana, my odziani w białe, żeglarskie ancugi postawiliśmy jacht na szpringach dziobem do kei, zajechały rządowe limuzyny, i mały tłumek oficjeli. Blady Bogdan wręczył Pani Ministrowej butelkę na lince, ta puściła butelkę, która chlupnęła w wodę! Był to bardzo zły prognostyk, i nasze żeglarskie dusze zadrżały!

         Po wyciągnięciu butelki (linka się nie zerwała)- pani Wiceminister została pouczona, aby próbowała walnąć nią w dziób, i sytuacja się powtórzyła - butelka obiła się o burtę i chlupnęła w wodę. Po raz trzeci - wreszcie się udało i "Joseph Conrad" został ochrzczony, towarzystwo wsiadło na pokład i ruszyliśmy na silniku do mola w Sopocie, gdzie w "Grandzie" miał się odbyć bankiet.

         Dziewiczy rejs stał się moim chrztem bojowym, jako motorzysty. Ten cholerny "Callesen" wcale nie był łatwy w zapalaniu, trzeba było nim zdrowo pokręcić na otwartych zaworach i potem je kolejno zamykać, siedząc w głębokiej zenzie. Sprzęgło było na dole, przy silniku, stąd kapitan stojąc przy sterze musiał podawać rozkazy przez umyślnego stojącego nad lukiem do maszynowni, gdzie w piekielnym hałasie motorzysta (czyli ja) przekładał te sprzęgło i dodawał lub ujmował gazu. Wyglądało to niezwykle poważnie, i z prędkością około pięciu węzłów dopłynęliśmy przy pięknej pogodzie do bocznego mola w Sopocie. Jacht wyhamował gładko, gdyż jak się okazało, stanął na mieliźnie, czego na szczęście dostojni goście nie zauważyli i emablowani przez kapitana, ruszyli zachwyceni na bimber - party. Ja z Czesiem Zającem jako wachtowi po ich odejściu, jakoś zepchnęliśmy łajbę na głębszą wodę.

 

Nieświadomi byliśmy niesłychanego dramatu, który przeżył bosman, dowodzący towarzysząca nam motorówką Dowódcy Floty. Otóż płynęła na niej ekipa "Ochrony Rządu" w osobach dwóch barczystych facetów. Motorówka ta nie mogła dotrzymywać nam kroku, gdyż nawet na najmniejszych obrotach płynęła przynajmniej 10 węzłów, tak więc za falochronem Nowego Portu zostaliśmy daleko w tyle. I wtedy, przez dobre 20 minut przyszła fala mgły, z lekkim deszczykiem. Zniknęlismy ochronie z oczu!! To tak przeraziło tych panów, ze podejrzewając sabotaż, wyciągnęli pistolety, grożąc Bosmanowi, ze jak nie zdąży dobić do Sopotu przed jachtem, to marnie skończy. Ten dał "cala naprzód", a że kompas miał popsuty. przy szybkości 30 węzłów nagle wyszedł z mgły przy ..Helu!! Teraz już wiedział gdzie jest i popłynął do Sopotu , podchodząc równocześnie z "Conradem " do mola. Bosman uratował życie i honor Marynarki Wojennej PRL!!

 

Na Bimber-Party wygłoszono wzniosłe przemówienia: Pierwsze, wygłosiła jako kobieta, pani Eugenia, mówiąc głownie o pochodzeniu Conrada i jego osiągnięciach literackich, głownie "Smugi Cienia". Dużo głębsze i bardziej efektowne przemówienie wygłosił Wicepremier Jędrychowski, obejmując całokształt działalności Conrada jako kapitan, a później jako literata zapisanego złotymi zgłoskami w literaturze Anglii. Trzeba podkreślić, ze polonistka- Eugenia, wypadła dość słabo na tle dobrze przygotowanego ekonomisty

Bankiet podobno udał się nadzwyczajnie.

 

 Po jjjjego zakończeniu Witek Leśniewicz spowodował zbiegowisko, gdyż wlazł na latarnię miejską, z której rozrzucał drobniaki ku uciesze dzieci.

         Z Sopotu popłynęliśmy do Gdyni i stanęliśmy na kotwicy rufą do kei w rozwalonym basenie jachtowym. W dwóch pokojach w baraku Ligi Przyjaciół Żołnierza, zaczęło się zwożenie wyposażenia i prowiantu. Pozostał nam do zrobienia pokład, i tu przyszedł nam z pomocą Wuj Potocki, który dał nam swoją receptę na masę cementowo - lateksową "Sentex" (nie mylić ze rozsławionym przez terrorystów czeskich materiałem wybuchowym "Semtex") własnego pomysłu. Zachowałem tą receptę:

         "Cement                5 kg.

         Piasek fi 20,6        5 kg

         Aspekt mleka         0,054 kg

         Woda                   1,5

         Lateks                            1,5 kg +0,225 kazeiny

To wszystko daje +/- 4 m 2. Odpowiednią konsystencję uzyskuje się przez dodanie piasku po zmieszaniu masy, lub wody. Roztwór kazeiny: Kazeina -15. NHg - 7, woda 78 = 100. Na 100 jednostek lateksu + 15% roztworu kazeiny."

         Miała z tego wyjść przeciwpoślizgowa i niepalna powierzchnia pokładu, masę tą zastosowano na pokłady okrętów wojennych, i niestety, Wuj z tytułu swego, szeroko później wykorzystywanego pomysłu nic nie dostał. My byliśmy właściwie pierwszym królikiem doświadczalnym tej metody, i największym problemem stało się zdobycie - kazeiny! Po takową musiałem się udać do mleczarni w Pruszczu.

         Dzieła dokonaliśmy przy Warsztatach Pogotowia Kutrowego w "Arce". Tamże został przez nas zaprojektowany i wykonany oryginalny, jak się wkrótce okazało kompletny szajspatent do sterowania sprzęgłem pod postacią skośnie wprowadzonego przez ściankę kokpitu dwumetrowego pręta. Pokład prezentował się, owszem, więc postanowiliśmy dokonać próbnego rejsu szlakiem praojców, czyli do Jastarni. Załoga była prawie w komplecie, tylko nieobecną Teresę Dudzic, która pilnowała spraw formalnych w Warszawie zastąpiła małpa Witka Leśniewicza, autentyczny makak przywieziony z jakiejś egzotycznej wyprawy operatorskiej. Małpa zamieszkała w przejściu z messy do forpiku, vis a vis ubikacji, i to był błąd. Małpa przeniknęła do ubikacji, i zżarła dwa kartony upchanych tam papierosów. Oczywiście nic jej to nie zaszkodziło, co stawia pod znakiem zapytania twierdzenia lekarzy o szkodliwości tytoniu. Szczęśliwie dożeglowaliśmy do Jastarni, wpływając od kaszycy na motorze i to wystarczyło, aby spalić kamyczek w sprzęgle, naciskany ciężarem ciężkiej wajchy. Do Gdyni wróciliśmy następnego dnia na żaglach, w WPT sprzęgło naprawiono, a wajchę uroczyście wyrzucono. Tak więc do sterowanie sprzęgłem pozostał system okrzyków przez pośrednika ulokowanego nad włazem do maszynowni.

         Całonocny pobyt w Jastarni wykorzystaliśmy w Domu Zdrojowym na dancingu z częścią artystyczną w wykonaniu niezapomnianego Ludwika Sempolińskiego.i jego "Tomasz, to co masz, posiadać mógł twój wróg", przy ogólnej konsumpcji alkoholu, wśród powszechnego szacunku oficerów Marynarki Wojennej. Zgodnie z przedwojennym jeszcze regulaminem mundurowym PZŻ czterech z nas jako kapitanowie jachtowi posiadało po cztery czarne paski na rękawie. W Marynarce powojennej cztery paski - to już był komandor. "A dlaczego czarne?" - zapytał nieśmiało jeden z poruczników -"Bo my jesteśmy nową jednostką komandosów morskich" - wyjaśnił z kamienną twarzą Witek. Tak  zakończył się pierwszy (i jedyny) nasz próbny rejs przed podbojem Atlantyku.

 

         Przygotowania do rejsu teoretycznie zostały już zakończone, wyposażenie i żarcie zapakowane (jacht siadł około 30 centymetrów powyżej swej wodnicy), była połowa lipca i najwyższy czas, aby płynąć i zdążyć na 19 września do Jamestown. Nagle stosunki polsko - amerykańskie uległy jakiemuś ochłodzeniu i Teresa przyjechała z Warszawy z hiobową wieścią: nie ma paszportów, nie płyniemy przez Atlantyk, rozładować jacht i płynąć na krajowy rejs bałtycki. Nastąpiło coś w rodzaju trzęsienia ziemi i załamany Dacko zezwolił na naruszenie zapasów alkoholu. Po trzech dniach jacht zaczął stukać kilem o dno - widocznie stanął już na pustych butelkach. Teresa wróciła do Warszawy, i oto znów pokazał się cień nadziei- widocznie coś się ociepliło w stosunkach. Po wytrzeźwieniu i wysprzątaniu, zabraliśmy się znów z klar morski, poczym znów się ochłodziło i znów ociepliło, i taka huśtawka trwała do dziesiątego sierpnia. Ponieważ ostatnie ocieplenie wyglądało na bardziej trwałe, 13 sierpnia rzuciliśmy cumy w ramach krajowego rejsu do Świnoujścia skąd do Ameryki jest oczywiście nieco bliżej. Wiało oczywiście z zachodu, no i w ramach monotonnej halsówki wzdłuż wybrzeża zaczęły wyłazić pierwsze mankamenty jachtu, lało się przez klapę forpiku której nie można było dokręcić z powodu zbyt niskiej zrębnicy luku. Ponadto do grubej rury wydechowej "silnika głównego" wlewała się woda morska, przenikając do karteru. Rurę można było zamknąć zaworem, ale wtedy nie mogły działać agregaty prądotwórcze (polowe, 1,5 kW Johnsony z amerykańskiego demobilu) Ale były też i triumfy - na wysokości Kołobrzegu Zając nawiązał kontakt z Witowem - Radio i połączył się telefonicznie z Zarządem Głównym AZS. Zdumiona takim telefonem prosto z morza Teresa zawiadomiła nas, że paszporty i wizy już są, i przyjeżdża z Borowikiem do Świnoujścia. Potem wiatr sflaucił, ale od czego motor (ek)! Otworzyłem luftklapy, wyczerpałem szmatą wodę morską z karteru i silnik ruszył! Tak więc przybyła mi jeszcze jedna rutynowa czynność przed uruchomieniem napędu. Burcząc, dotarliśmy do nabrzeża Władysława  IV w nocy 17-go sierpnia. Przybyła na pokład Teresa z Włodkiem, i rozpoczęły się formalności odprawowe, które pociągnęły się do popołudnia. Potraktowani kolejnym zapasem alkoholu celnicy i WOPiści nie czynili zbytnich trudności, przejęci jak my wielkim celem rejsu, no ale samodzielne wyjście naszego jachtu stało się nieco trudne, stąd dogadaliśmy się z niemiecką barką płynącą do Danii, że podholuje nas za Rugię, co było uzasadnione też fatalną flautą. Kapitan wpadł w kojko, ja stanąłem na sterze, a Leśniewicz wciągnął na flaglince bezana pięknie nadmuchaną, kolorową prezerwatywę, "dała się odczuć lekka wibracja" i Świnoujście zniknęło nam za rufą.

 

Wielki Rejs Josepha Conrada

Westward ho

Droga na Południowy Zachód

Niesławny powrót