Niesławny powrót.

 

Anonimowa decyzja - Przechodzimy na garnuszek konsulatu - Wędrówki na rue d’Assas - Kontaktują się z Hausmanem  - Wycieczki po Marokku - Odlatuje Borowik - Rozbrajamy jacht - Nasz przyjaciel Thami Spotkania żeglarskie - Odpływa pierwsza partia - Pochyły powrót na „Piaście”

 

            Następnego dnia Kapitan pomaszerował do miejscowego konsulatu, i wrócił z grobową miną i tekstem depeszy „Rozbroić jacht, który wraca do kraju jako cargo. Załoga wraca samolotem do kraju”. Prowadzone przez nas własne śledztwo, na miejscu i po powrocie do kraju wykazało, że decyzja ta była anonimowa - nikt z naszych sponsorów i mocodawców nie chciał się do niej przyznać. Ale podziałała na nas wszystkich jak walnięcie obuchem w łeb!

            Oczywiście zadziałała teoria spiskowa. Kapitan podejrzewał, że Delegaci musieli coś na nas wypisać, i z wzajemnością. Powstała obfita korespondencja z krajem gdzie po ochłonięciu z pierwszego szoku zaczęliśmy lansować lepsze pomysły zakończenia rejsu, z których najbardziej sensowny wydał się pomysł popłynięcia do Rijeki, lub Splitu, i tam pozostawienia jachtu, co byłoby wygodne dla stosunkowo taniej wymiany załóg. Niestety, wszystkie te propozycje nie spotkały się z pozytywnym odzewem. Narazie, póki co, przeszliśmy na urzędowy garnuszek konsulatu, co objawiało się praktycznie dwudolarową dzienną dieta na każdego członka załogi, oraz zapewnieniem obiadów w miejscowym jacht -klubie. Z dnia na dzień staliśmy się krezusami, bo przy kursie 300 FR za dolara, można było zupełnie przyjemnie egzystować (kilo pomarańcz - 20 FR, kilo ziemniaków - 50 FR, „Petit Taxi” z portu na UE d’Assas , gdzie mieścił się konsulat - 300 FR itp.).

            Najmniej przejęli się filmowcy - wykorzystując Jeana i jego samochód odbywali długie wycieczki w interior, kręcąc tematy do Kroniki Filmowej i materiały do dwóch filmów krótkometrażowych. My, nudząc się nieco, wymyślaliśmy różne zajęcia, prowadząc życie towarzyskie z załogami wchodzących do Casablanki polskich statków, oraz z obsługą konsulatu. Odwiedzał nas konsul, jego żona, szyfrant i jeszcze jeden osobnik o bliżej nieokreślonym statusie.

            Pani Konsulowa raczyła nas straszliwymi opowieściami z Chin, gdzie przeżyła wielka akcję wybijania szkodników - wróbli i kolejną - zabijania much. Szyfrant i Osobnik o Nieokreślonym Statusie (OONS) byli raczej milczący, niemniej kawę pili. Tymczasem doszło do wielkiego incydentu dyplomatycznego.

            Pewnego dnia, w czasie wizyty na polskim parowcu, który zawinął do Casablanki, Zając poznał się ze starszym panem, Polakiem mieszkającym w Casablance, który również przyszedł z wizytą w towarzystwie dość ładnej podobno, osiemnastoletniej córki. Gdy dowiedział się, że w porcie stoi polski jacht i  wyraził życzenie, aby go odwiedzić, wraz z córkami, oczywiście. To była bomba, oczywiście zaproszenie w ciemno uzyskał i następnego dnia czekaliśmy ze świeżo umytym pokładem na tak uroczą wizytę. Pan Hausmann przybył punktualnie, z dwoma córkami w wieku.... ośmiu i jedenastu lat! Najstarszej, tej ładnej, przezornie nie przyprowadził. Mimo to, atmosfera była bardzo miła, dziewczynki szalały po pokładzie, potem Zając woził je na bączku, a Pan Hausmann spijał kawkę w messie. I na to wszystko przymaszerował OOSN. Gdy zlazł po zejściówce do messy, nagle coś się stało, powiało zimnem jakby przed dziobem „Conrada” przepłynęła góra lodowa podobna do tej, która zatopiła „Titanica”. Pan Hausmann zamilkł, a gdy Kapitan usiłował przedstawić obu Panów, OOSN wycedził przez zęby „My się znamy” i błyskawicznie ulotnił się z jachtu. Pan Hausmann również skrócił wizytę, i ku żalowi Zająca, nie doszło do uzgodnienia dalszych spotkań. Jak udało się ustalić później w kraju, w dwie godziny po tej wizycie poszła szyfrówka „Kontaktują się z Hausmannem”, i to był, jak się okazuje, gwóźdź do trumny rejsu. Pan Hausmann był bowiem urzędującym konsulem - Rządu Londyńskiego! (O czym nie mięliśmy wtedy zielonego pojęcia, podobnie jak o szyfrówce). W ten sposób „utraciliśmy zaufanie” Wysokich Sponsorów, którzy wywarli odpowiedni nacisk na Zarząd AZS, który nawet dość łaskawie odnosił się początkowo do jugosłowiańskich pomysłów. Poczęła krążyć również plotka, że rejs na Śródziemne jest oszustwem, i zaraz za Casablanką popłyniemy na Karaiby!

            Wszystkie te korowody trwały dokładnie dwa miesiące. W międzyczasie rozpoczęła się ewakuacja załogi - i zgodnie z pierwszą depeszą - samolotem. Zaczęła się ona i skończyła na Borowiku, i raczej na jego interwencję w Filmie Polskim. Marokko już zwiedził, zapas taśmy się skończył i w ten sposób Dyrekcja FP dołożyła starań o zadbanie o swego człowieka. Gdy jego samolot startował i przelatywał nad portem- wystrzeliliśmy pożegnalną czerwoną rakietę.

            O naszym samopoczuciu nie muszę wiele mówić - było ono pod absolutnym psem i wybuchały między nami różne awantury. Uwieczniłem je w długim poemacie, wzorowanym na „Królewnie Pizdolonie”, którego tekstu z uwagi na młodzież nie cytuję. Wolny czas zabijaliśmy początkowo pieszymi wędrówkami po Casablance, wytapetowanej plakatami z podobizną „Mohameta Sęk”, czyli Króla Mohameda V, który właśnie uzyskał niepodległość Marokka. Z Jasiem Sauerem powędrowaliśmy pociągiem do Rabatu, ale do Pałacu nas nie wpuszczono. Pozostały więc krótsze ekskursje na pobliski suk. Najsłynniejszy i podobno największy burdel świata „busbir” był już w ramach niepodległości nieczynny, zresztą finanse pomimo dwudolarowej diety były nie te. Ja zresztą byłem śmiertelnie zakochany (Podobnie Jasio) i zbieraliśmy franki na prezenty dla naszych ukochanych. Nabyłem piękny puf, w domu towarowym „La Fayette”- prześliczny szlafrok, jakieś arabskie kapcie oraz komplet mosiężnych kieliszków na tacy z karafką, które na mych oczach opatrzył odpowiednim ornamentem złotnik na suku.

            Teraz nastąpiła najnieprzyjemniejsza część rejsu - rozbrojenie jachtu i zapakowanie całego wyposażenia w skrzynie, tak aby został goły kadłub ze złożonymi masztami. Pomagał nam w tym młody miejscowy Arab Thami. Miał on w swej karierze funkcję marynarza, i uchodził za fachowca. Po załadowaniu kilku skrzyń, dostał polecenie, aby zabić ich wieka, co uczynił, przybijając je „jak leci”, małe wieka do dużych skrzyń i odwrotnie. Stąd pomoc okazała się wątpliwa. Wprowadził nas natomiast w zwyczaje miejscowe - był bowiem od kilku miesięcy żonaty, przy czym żonę nabył dość tanio, odstępne wynosiło tylko 30.000 FR, a więc 100 USD, gdyż była ona felerna - utykała na jedną nogę! Pozatem była bardzo miła, i przyjęła nas z honorami w swym maleńkim mieszkanku do którego zaprosił nas Thami obdarowany wieloma puszkami groszku z marchewką (gr.mr.) Niestety, większość naszych zapasów konserw poszła za burtę, gdy odkryliśmy wiele bombaży, a pozatem cześć napisów zmyła się, i trudno było je polecić komukolwiek.

            Oprócz spotkań z załogami polskich statków- mięliśmy też kilka interesujących spotkań żeglarskich. Któregoś dnia stanął obok nas piękny slup, osiemdziesiątka, w drodze z Anglii na Florydę. Starszy pan z jednym załogantem wyznał nam, że przeprowadza świeżo wybudowany w Anglii jacht celem sprzedaży w Stanach, licząc na dwukrotne przebicie ceny europejskiej. Rejs ten, poza przyjemnością, stanowił wizytówkę jachtu podbijającą cenę, i był to już trzeci jacht, który w ten sposób przeprowadził. Zysk pozwalał mu nie tylko powrócić luksusowo do Europy, ale też równie luksusowo żyć do następnej podróży.

            W małym baseniku obok jacht-klubu stał maleńki jachcik zatokowy, który okazał się własnością Szwajcara, również udającego się do Ameryki, a który zatrudnił się czasowo w Casablance, zbierając fundusze na dalszą podróż. Jak dotychczas, przepłynął tu z Cannes, i musiał mieć wiele szczęścia, że się nie utopił po drodze, gdyż stan tej łajbki był opłakany, a jego umiejętności żeglarskie dość mizerne. Z wielką wdzięcznością przyjął trochę zapasów bosmańskich i wykazywał niezmierny entuzjazm i pewność, podobną do marynarza Gienadija ze ścigacza Bałtjskowo Fłota, którego spotkaliśmy w Świnoujściu na bankiecie u ruskiego Admirała w czasie regat etapowych w 1953 roku. Marynarz Gienadij upiwszy się mianowicie, stwierdził „Nasz karbal maleńkoj, da, do Niujorka dobijotsia”. Podobnie nasz Szwajcar!

            Trzecim wydarzeniem było wpłynięcie jachtu, pięknie przerobionego z kutra rybackiego. Płynął na nim emeryt z Agadiru, a w jego załodze był nasz ..Jean! Nabrał wielkiego entuzjazmu do żeglarstwa i poszedł, jak to się mówi, „do terminu”. Starszy pan zamierzał spędzić resztę życia w tym pływającym domu, i udawał się właśnie na zimowanie do Lizbony z uwagi na znaną nam taniość życia w tym mieście. Po krótkim postoju, w początku grudnia wyruszyli na północ, a w kilka dni potem rozszalał się prawdziwy, atlantycki sztorm, oczywiście z Westu. Na falochronach Casablanki strzelały na kilkadziesiąt metrów wysokie słupy łamiących się fal, zrobiło się tak zimno, że nawet spadło trochę śniegu. Byliśmy wielce niespokojni o naszych przyjaciół. Sprawa się wyjaśniła za dwa miesiące. Jean napisał kartkę do Leśniewicza ...z Algieru! Sztorm ich zmieszał z wodą straszliwie, żagle poszły, silnik wysiadł, ale dobry Pan Bóg pozwolił na wniesienie ich przez Cieśninę Gibraltarską, i ocknęli się w Algierze właśnie. Emeryt zrezygnował z życia na jachcie i sprzedał jacht.. Jeanowi!! Ten ostatni stwierdził, że skoro przetrzymał taki sztorm - to łajba jest dobra!

            Na początku grudnia „Conrad” był już rozbrojony, skrzynie poznakowane, i polskim parowcem opuścił nas Leśniewicz, Jasio Sauer oraz dwóch Delegatów. Nie byli już potrzebni do pilnowania jachtu, żeby gdzieś sam nie wypłynął. Pozostała czwórka, czyli Zając, Teresa, ja i Kapitan została poderwana któregoś wieczora, na redę wpłynął kolejny polski statek, motorowczyk „Piast” w drodze z Argentyny do kraju. Na pokładzie kutra pilotowego dostarczono nas na pokład, i tak ciemną nocą w lejącym deszczu i  wielkim rozkołysie rzucającym kutrem i statkiem, zaokrętowaliśmy. Kapitan kazał natychmiast podnieść kotwicę, dala się odczuć lekka wibracja i mrok połknął Casablankę. Natychmiast za falochronem zaczęła rzucać nas jak piłką.

            Dane „Piasta” według rocznika PRS to 3000 BRT,....NRT, w trzech chłodzonych ładowniach. prędkość 15,5 węzła. Ale rocznik PRS nie wspomina, jak ten korab zachowywał się na fali, a zachowywał się osobliwie, taczając się z burty na burtę po 50 stopni. Dla nas jachtsmenów taki przechył to fraszka, ale przy szerokości pokładu rzędu 15 metrów, spoglądanie z burty nawietrznej na nurzający się gdzieś daleko reling to było nielada przeżycie. Pędziliśmy jak furia z ogromną falą z bakszatgu, wieczorem następnego dnia mijaliśmy St. Vincent, w kilkanaście godzin był już Finisterre i już lecieliśmy przez Biskaje. Wieczorem mrugnął Ushant, i w kanale fala nieco się zmniejszyła. Taka jazda dość mi się podobała, pomimo że na którymś większym przechyle poszedł w drzazgi salon i szafa w mej kabinie, która wyskoczyła z obejm.

Zaś przyczyna tego pośpiechu była wielce prozaiczna - załoga spieszyła do kraju, żeby zdążyć na Wigilię i była wściekła na nas, jako na winowajców piętnastogodzinnego spóźnienia poprzez konieczność zboczenia do Casablanki, gdzie byliśmy jedynym cargo. Stąd mechanik podkręcił silnik, tak że przekroczyliśmy regulaminowe 15,5 chyba o węzeł. I byłoby całkiem w porządku, gdyby za Texel nie złapała nas mgła. „Piast” nie miał radaru, i kapitan, choć z żalem, nieco zwolnił. Jeszcze nie byłoby źle, ale statek dostał polecenie zajścia do Hamburga i wyładunku części argentyńskiego mięsa. Tak więc i tak pośpiech okazał się daremny.

            Wyładunek poszedł nader sprawnie, lecz do Brünsbittel weszliśmy w wieczór wigilijny. Wszyscy już mieli w czubie, podobnie pilot. Przez pusty kanał przepłynęliśmy podejrzanie prędko, bo w cztery godziny (pilot też się spieszył do domu). Ja natomiast zawarłem w rufowym kubryku wieczysty freündschaft z załogą, deklamując okolicznościowy wiersz określający naszą wspólną niedolę. Obudziłem się już za Bornholmem, a że miąłem straszliwego kaca, po krótkim spacerku poszedłem znów w zanurzenie trwające aż do Gdyni. I tak zakończyła się nasza atlantycka anbasis. Zostawiliśmy za sobą „zgliszcza i ruiny”, przynosząc wielkiego pecha poniektórym spotkanym po drodze. Najszybciej ten pech objawił się w Agadirze (trzęsienie ziemi), choć i zaginiony hydroplan, czy piękny jacht „Albatros” też były nie do pogardzenia. Atlantyk po raz pierwszy po wojnie zdobył dopiero w   r       .

„Conrad: jak deck last powrócił do kraju na m/s „Kopernik” dopiero w........

            Z tej katastrofy wynikły pewne korzyści. Na dalszych pięciu jachtach z serii „Conrada” zwiększono o 50% powierzchnię płetwy sterowej i zastosowano inną maszynkę sterową zamiast zacinającego się Pół - Dawisa” podwyższono zrębnice luków, oczywiście zamontowano inny silnik i mnóstwo innych ulepszeń. Moja wizyta w USA opóźniła się o dwanaście lat, i o dziwo, wróciłem do kraju też na „Piaście”! Jako załoga, nie spotkaliśmy się już więcej na morzu. Innym, zaskakującym efektem było małżeństwo Teresy z Zającem.

W każdym razie miałem zaliczone 4000 mil morskich, no i przeświadczenie, ze nie taki Atlantyk straszny, jak go malują.

 

Wielki Rejs Josepha Conrada

Westward ho

Droga na Południowy Zachód

Niesławny powrót