3 października 2011, poniedziałek Tyle się działo, że nie miałem siły
niczego zarejestrować w kronice. Jola przyjechała w czwartek i życie
potoczyło się nowym torem. Znowu fajne wieczory
okraszone rozmowami. Jest nas czwórka i można przy stole spokojnie
porozmawiać. Jest piękna pogoda z dobrym północnym wiatrem. Maowców wyciąga
chęć odwiedzenia Śniardw. Jak później zeznawali to popłynęli aż na jezioro Roś. Wszystko ich zachwycało. Odwiedzili też gospodę w
Zdorach. Mówili w superlatywach o tej gospodzie, jej właścicielu i o
serwowanych daniach. Jola od rana do gęstego zmroku pracuje przy roślinach na
posesji. Jest sucho, więc kosimy trawę w duecie tzn. dwoma kosiarkami. W
sobotę wywozimy do Krzyżan agregat prądotwórczy, pompę, rower i nowszą
kosiarkę. U Jarka zastajemy sympatycznych gości, Grażynę i Kazimierza
Polewaczyków i człowieka w czarnych skórach, który przyjechał na błyszczącej
chromami Hondzie. W niedzielę przybywają Krzyżany z rewizytą. W pierwszej
turze Zosia z Dorotą. Przywożą jak zawsze ciasto własnego wypieku. Tym
razem jest to szarlotka. Zaraz po odjeździe pań, przybywa druga tura Krzyżan
tzn. Jarek z Polewaczkami. Też przywożą szarlotkę tylko nieco inną…/żubrówkę
plus sok jabłkowy/. Jest ciepło jak latem, siedzimy pod szopą , w pełnym słońcu aż do zachodu. Zakąszamy wędzoną
słoninką produkcji Joli i winogronami ze stodoły. W tym roku obrodziły
fantastycznie. Cała ściana stodoły obwieszona jest dojrzewającymi pysznymi
gronami. Dziś rano Maowce odpływają do Rynu, a Jola udaje się do Warszawy.
Ranek wita nas przymglonym słońcem i brakiem wiatru. W ciągu dnia zwiększa
się zachmurzenie. Nie pada i jest ciepło. Dziś imieniny Teresy. Z Marylą
udajemy się na groby w Użrankach. Zapalamy znicze na grobie Teresy i Konrada.
Na cmentarzu są prowadzone prace porządkowe. W wyciętych krzakach pojawiły
się dotychczas niewidoczne groby. Tam w Użrankach nikt nie zniszczył starych
poniemieckich grobów. Jeszcze są ogrodzenia rodzinnych grobów z 1903
roku!. W Jurze, hołota już czterdzieści lat temu zniszczyła takie groby… Koło
grobu Romka jeszcze dwa lata temu było żelazne ogrodzenie grobów familii
Konopków. Ogrodzenie zostało wycięte przez potomków hołoty na złom…Oby
jak najszybciej zapili się na amem. Niestety przed tym narobią dużo debilków…
Idem spać jest godzina 0130. Chyba jest już czwartek 6
października 2011 Nadal ciepło, wiatr umiarkowany z kierunków
N do W. Chmury niby deszczowe, ale nie pada. Wczoraj zabrałem się za
wytrząsanie nasion wiesiołka. Ledwo jeden snopek wytrząsnąłem – lunął deszcz. W tempie alarmowym zwinąłem wytrząsanie.
Spadło kilkanaście kropel i na tym się skończyło. Wytrząsanie dokończyłem
dzisiaj. Mam około złego cholesterolu. Mielone nasiona
dodaję do porannych kaszek. Rano, korzystając z bocznego oświetlenia, robię
zdjęcia mosiężnej plakietki zdjętej z wraku Okrętu Konrada s/y „Horynia”.
Konrad zrobił z BM-ki cudny jachcik na wzór średniowiecznych okrętów. Na
dziobie był bukszpryt, pod nim galeon. Jako wanty szły trzy liny, na których
były przywiązane poziome szczeble do wchodzenia na maszt. Te wanty były
napinane za pomocą talrepów z jufersami. Po
obu burtach były duże, drewniane podnoszone boczne miecze. Do sterowania
służył miniaturowy szturwał. Wrak na byłej Koziej Farmie smutno stoi w trawie
i czeka swoich ostatnich dni. Oto treść tej plakietki: IV Krajowy Przegląd Jachtów
Turystycznych „Mister Mazur” Nagroda Publiczności Mazurska Operacja Żagiel 1985
Mikołajki. 7 października 2011, piątek Prognozy wieszczą deszcz i niską
temperaturę. Deszczu nie widać, ale dzięki tym prognozom – zabrałem się do
robót, które w deszczu nie należą do przyjemnych. Odchwaściłem porzeczki i
przyciąłem stare pędy. Zdjąłem fasolę z tyczek i wyłuskałem dojrzałe strąki.
Schowałem do drewutni suszące się drewno opałowe. Nie zauważyłem
, że jest zimno. Wieczorem robię korektę kroniki i zapisuję na
pendrivie. Rozmawiam przez radio z Maćkiem. Deszczu nadal nie widać.
Księżyc między pierwszą kwadrą a pełnią. W nocy wiatr osłabł, chmury bardzo
wolno przesuwają się na wschód. Palę pod kuchnią temperatura w domu 18 stopni,
na dworze 9. Tak ciepłego października dawno nie było. 8 października 2011, sobota Rano pełne zachmurzenie, ale nie
pada. Staram się jak najwięcej zrobić przed zapowiadanymi deszczami. Sprzątam
gałęzie czarnej porzeczki. Przy okazji wycinam z nich młode pędy żeby uzyskać
sadzonki. Przygotowuję grządkę pod tą szkółkę. Przerzedzam krzak
berberysu, który wisi nad grządką ziołową. Dopiero ok. 14 00 spadł mały
deszcz. Po deszczu przejaśniło się i pokazało się słońce. I tak powtarzało
się do wieczora. Już drugi dzień na obiad mam
pierogi ruskie. Nie jestem zachwycony ich smakiem. Kończy się chleb, masło i
mleko. Zaczynam ważyć ciut poniżej 9 października 2011, niedziela (dzień
wyborów) Pogoda słoneczna, chmury cumulusy,
wiatr słaby ciepło w słońcu. Ciężko pracuję przy zarośniętej perzem grządce
po lewej stronie ścieżki. Przygotowuję grządkę na szkółkę. Dziś wstawiłem
młode gałązki czarnej porzeczki na ukorzenienie. W przyszłym, jak starczy sił
– rozszerzymy uprawę czarnej porzeczki. Jest też miejsce na pędy winogron. Na
razie winogrona trzymają liście i jest za wcześnie na rozmnażanie
wegetatywne. Zdejmuję baterię słoneczną, która dobrze nam służyła przez 6
ostatnich lat. Mam satysfakcję z korzystania z czystej energii. Teraz, gdy
jest elektryka - to bateria słoneczna jest żartem technicznym. Wydajność
baterii była średnio ok. 20 W. Ładowane akumulatory zasilały oświetlenie w
kuchni, lampki do czytania w łóżku, telewizor i radiostację. Przez 6 lat ani
razu nie nosiłem akumulatorów do ładowania z sieci. Po obfitym obiedzie udaję
się na wycieczkę w stronę dębu Gajewicza. Słońce nisko i razi w oczy.
Po tym obiadku bardzo ciężko się chodzi…Wróciłem i padłem żeby przespać się.
W TV wyniki wyborów: PO 39.6, PIS 30.1 Palikot 10.1, PSL ok. 9, SLD 7.7. Noc
pogodna temperatura ok. 5 stopni. W domu ciepło, palę tylko pod kuchnią.
Temperatura na poziomie stołu 17 stopni i metr wyżej 20 stopni. Przydałby się
mały wiatraczek, który mieszałby powietrze. 10 do 16 października 2011 Mam mnóstwo zajęć i samotność nie
doskwiera. Kopię grządki, wyrywam chwasty, które wyrosły w porzeczkach,
wycinam krzaki czarnego bzu i berberysu. Wycinam stare pędy w czarnych
porzeczkach. Wycinam młode jesiony, które niespodziewanie wyrosły tu i
tam. Koszę trawę, która przy tej pogodzie rośnie jak głupia. Trawnik
został poryty przez młode krety i nornice. Stara mazurska jabłonka
obrodziła. Co dnia można zebrać dwa wiadra spadów. Jabłka
niektóre dorodne, wszystkie już bez robaków. Można by dużo soku jabłkowego
pozyskać na wino – tylko jak to przewieźć? Robię porządki z winem
czarno-porzeczkowym. Przelewam, sedymentuję i nalewam do 5 litrowych
kanisterków. A ile tych kanisterków – to moja tajemnica. W czwartek wieczorem
przyjeżdża Jola. Nazajutrz od świtu rusza na roboty przy kwiatkach, spadłych
liściach chorującego kasztanu, przycina dzikie pędy na jabłonkach. Podziwiam
skąd u niej tyle siły i energii do tych ciężkich, długotrwałych prac. Po
prostu wygoniła lenia na zawsze. Na zewnątrz zimno i dobrze się
pracuje. W domu palimy pod piecami i w kuchni. W czwartek wieczorem odwiedza
nas Tomek z teściem Edwardem. Wieczór mija na miłych rozmowach. Nazajutrz wieczorem
odwiedzamy Tomka. Wracamy w świetle księżyca przez ścieżkę, która
prowadzi po zakopanym kablu energetycznym. Winogrona udały się w tym roku. Są
zjadane od trzech tygodni, a ubytku prawie nie widać. Jola zrywa dwa wiadra
tych winogron. Jedno wiadro dostaję do Warszawy. Są smaczne i na pewno
szkoda z nich robić „kwasiora”. Jola popędza mnie do zwijania majdanu i
wyznacza „dead line „ na 12 00 w niedzielę. Bez Joli, może przez następny
tydzień bym się uporał ze zwijaniem dobytku. Już tyle nie wywozimy
co drzewiej, licząc na odstraszenie złodziejaszków tablicami z
Securitas. Na wszelki wypadek drabiny przyczepiam łańcuchami do ciężkiego
bala i do ciężkich ławek ogrodowych. W ubiegłym roku cwaniaczki znalazły
jakiś nie schowany brzeszczot /tzw. bukfel/, znaleźli ramkę do laubzegi , przykręcili śrubkami ten brzeszczot i przecięli
ogniwa /8 mm/ w tych solidnych łańcuchach. Drabinę przystawili do sobie
znanego okna z poprzednich włamań, i przez kilka dobrych dni buszowali. Nad
pokojem mazurskim ukryłem wiele paczek z dobrem. Każdą paczkę spenetrowali
zabierając smaczniejsze kąski. Na przykład narzędzia, wiertła, wiertarkę,
moje stare wojskowe buty, gumiaki itd. Cholera wie co
jeszcze. Ukradli też dwa telewizory jeden czerwony drugi żółty. Mam tę
satysfakcję, że oba były popsute i nie będę już ich musiał naprawiać. Trzy
lata temu przyczepiłem drabinę łańcuchem do czegoś ciężkiego. Inteligentne
złodziejaszki znalazły jakąś piłę, przecięli słup w drabinie, uwolnili z
łańcucha i dostali się przez wiadome okno na strychu. Ta drabina była krótka
i musieli nieźle się namęczyć żeby sięgnąć do okna. Przecięta w połowie
właściwie była nie do użytku. Widocznie jeden trzymał drabinę na
przecięciu. Podobała im się szafka po dawnej radioli
. Niestety szafka nie chciała przejść przez połówkę okna. Wyłamali więc środkowy słupek i wzięli tego grata. Musieli
być jakimś pojazdem bo taskać przez pole byłoby zbyt
męczące. Dotychczas nie domyślamy się skąd są ci goście. Może przychodzą po
lodzie? My tu o wspomnieniach – a tu trzeba zwijać interes. Dead line została
przekroczona tylko o godzinę. Jazda była dobra do okolic Wierzby. Zaczęły się
korki. Po minięciu Zegrza , jak zawsze na nosa,
wybrałem drogę przez Nieporęt. Po drodze były jakieś tablice z planami
objazdów, ale nie można było tego przestudiować, bo na plecach miałem jakieś
niecierpliwe samochody. I tak dojechaliśmy do zakazu wjazdu
. Zawróciłem i trzeba było się wycofać. Jakoś opłotkami dotarłem do
Trasy Toruńskiej i dalej już bez kłopotów. Bagaż pomogli wnieść sąsiedzi. Po
tych przejściach ciężko się chodzi. Po prostu przetrenowanie albo starczy
zanik mięśni. W domu nareszcie ciepły prysznic, TV, internet i
tapczanik. 28-31 października,
piątek-poniedziałek Przyjeżdżam z Hazajem na ostatnie
prace jesienne. Jest piękny jesienny słoneczny dzień. Wszystkie kłódki nienaruszone ale na podwórku ślady opon dużego samochodu a
na jabłonce i pod nią ani jednego jabłka. Szkoda, bo zostały już te
najlepsze, dojrzałe i bez robaków. Po południu przyjeżdża Marysia z Jasiem,
Murką i Pikusiem. W domu trochę chłodniej niż na dworze ale po napaleniu w piecach nie czuje się
dyskomfortu. Przez trzy dni grabię i palę razem z Jasiem liście kasztanowe i
lipowe. Nie wszystkie jeszcze spadły. Jest zielono i żółto, kwitną aksamitki.
Hazaj hakuje w warzywniku a Marysia dba o domowe ognisko. Odwiedzamy groby
Teresy, Konrada i Romka. Maryla złamała kość biodrową przed swoim domeczkiem
na kurzej nóżce i jest jeszcze po operacji w szpitalu w Biskupcu. Potem
Wojtek zabiera ja do Warszawy. Po rozwodzie z Agatą przeniósł się tam na
stałe. Marysia wyjeżdża w niedzielę , ale zaraz
potem przyjeżdżają Wekerowie. Wybrali się na groby i nawet nie przypuszczali,
ze ktoś może być w Jurze. Do kolacji wypijamy nienaruszone do tej pory
butelki nalewki malinowej i Kalwy-Jory, tak że
Wekerowie nocują w jeszcze ciepłym Numerze. Nazajutrz rano Stefan ostro
przycina klona prze bramie. Zaczyna padać deszcz, wyjeżdżamy w południe. Mam
problemy z uruchomieniem systemu alarmowego . Włącza
się niespodziewanie alarm. Security dzwoni do mnie dopiero po godzinie (!) mam jednak do nich ograniczone zaufanie. W drodze
powrotnej zahaczamy o Misiaszków i spędzamy miły wieczór u Ziemniaka przy
suto zastawionym stole. JP. |